Jedną z bardzo ważnych rzeczy dla mnie, jest stawianie sobie kart.
Jestem beznadziejna w ich interpretacji. Najczęściej sobie mówię, co widzę, ale
nie mam już sił na zapis tego. Najpierw pomyślałam, że dobrze, zanotuję pozycję
i jeszcze z kilka razy sobie „popatrzę” – może coś innego wyjdzie? Ale to nie
tylko wynik mojego lenistwa. Bardzo chętnie rozpisuję się dla innych, ale
siebie? Po co? Przecież znam siebie bardzo dobrze. I w moim przypadku to
prawda, gdyby nie jeden najważniejszy fakt – nie chcę tego rozpisać w
rozbudowanej formie, karta po karcie, pozycja po pozycji, odkrycie innych
poziomów połączeń między kartami. Nie wchodzę w szczegóły. Wiem jakie one są, ale
nie chcę ich rozdrapywać. Tak sobie przesuwam się nad nimi, nawet nie
pochylając głowy.
Mówię tutaj o sytuacji, gdzie podchodzimy do Tarota w sposób
psychologiczny, w celu samopoznania. W takich chwilach prawie w ogóle nie
interesuje mnie przyszłość, chyba, że w kontekście tego jaka jestem teraz i
jaki to może mieć wpływ na moje dalsze życie. Wiem jak trudne bywa zajrzenie w
siebie, bo staram się poprzez karty to osiągnąć. Nie dla mnie standardowa
psychoterapia przegadana, lub jakoś wyćwiczona. Wierzę, że sama muszę się
postawić własnym demonom, własnym ograniczeniom, które nagromadziły się w
przeciągu mojego życia. Nie dla każdego metoda, bo z reguły jest się samemu.
Psychoterapeuta, czy nawet przyjaciel może być wielkim wsparciem. Gdy jest się
samemu z kartami, nie ma szans na znalezienie drugiej osoby, aby się wygadać. Nawet
taką sytuację miałam, że osoby mi bliskie, czytające Tarota, też patrzyły z
politowaniem na takie podejście. Ta druga osoba słuchając wywodu, że karta taka
i taka oznacza, że może przechodzę to, w najlepszym wypadku się zaśmieje.
Człowiek zostaje sam ze swoją szczerością, lub jej brakiem. Bierze wszystko na
siebie, albo nie. Wyrzucamy karty w kąt.
Nikt z nas nie lubi cierpieć, a samopoznanie na tym polega. Przejść cierpienie,
aby się uzdrowić.
Gdyby tylko był ten aspekt psychologiczny pracy z Tarotem, byłoby o wiele
łatwiej. Niestety, sama obecność Tarota w czyimś życiu powoduje ogromne
psychiczne napięcie nad którym nie może zapanować. Mówię tu o klasycznych
przykładach, które możemy spotkać na różnych platformach społecznych. Ludzie
opisują swoje doświadczenia z kartami i część z nich zmraża krew w żyłach.
Niektórzy opisują, że czują „obcą” obecność w domu, inni, że Tarot steruje
wszystkim i jest niezwykle silny. Wraz z tym pojawia się BHP używania Tarota.
Wybaczcie, ale z tego powodu to naprawdę chciało mi się śmiać. BHP Tarota?
Bezpieczne użytkowanie? Jak czuć się bezpiecznie z Tarotem? Miałam mętlik w głowie.
Jeśli kupię sobie talię takowych kart, to siedzę na jakimś zapalniku? Gdy pojawiają
się takie rzeczy, wiele osób to podchwytuje. Rodzą się w nich rozliczne obawy i
nie ma co się dziwić, że potem po całym Internecie wypisują, że mają duchy w
domu, zostali opętani i tym podobne. Nie chcę tutaj nikogo obrazić, ale nadmiar
rytuałów, rzekomo zabezpieczających nas przed… no właśnie przed czym? Złymi
mocami? Szatanem? Wielkim Potworem Spaghetti (chociaż on jest akurat pokojowo
nastawiony)? Mam się bronić przed Tarotem, czy mocami jakie przyciąga? Jeśli
tak, to po co mam w ogóle brać karty do ręki? Chyba, żeby tylko napytać sobie
biedy.
To dobrze, że ludzie wiele czytają, zwłaszcza, gdy chcą się zająć
czymś na poważnie. Ale robienie wielkiej otoczki wokół, aby tylko podbić
tajemniczość i znaczenie zakrawa ostatnio o przesadę. Nie oczyszczam kart
świeczką, nie mam ładnego magicznego obrusika, nie mam pudełka z naturalnego
drewna, a woreczki posiadam, ponieważ one mi się podobają same w sobie, a nie z
powodu funkcji ochronnej przed innymi „energiami”. Lubię jak karty leżą na
widoku, nawet teraz sobie zerkam na nie. Nie używam kart blokad – jak rozkład
jest nieodpowiedni, to czuję to. Zdarzyło mi się tak, więc zaręczam, karty
blokady nie zawsze powinny mieć zastosowanie (wszystko w zależności od potrzeb).
W ogóle to powinnam mieć nawiedzony dom, albo karty powinny zemścić się na mnie
za zaniedbanie. Powiem wprost, mam w nosie zasady bezpieczeństwa. Pamiętam, jak
kiedyś wpędzały mnie w kozi róg. Zamiast cieszyć się kartami, przejmowałam się
zapachem świeczki. Aż mi wstyd za stosowanie się do takich przepisów. Nie muszę
dodawać, że żadnych kamyczków, czy aniołków nie dodawałam do obrazka?
Ale są osoby, które nie myślą inaczej, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem.
Boją się i narzucają na siebie strach. Mają duchy, istoty z innych wymiarów w
pokojach. Obawiają się własnego cienia, a bo to za trudne, a to nie powinno być
tak. Czytają, to wspaniałe, ale czytają tak jakby słowo pisane było czymś
ostatecznym, pewnym. Nie wierzę w tarotowe rytuały, nie uważam, aby były
konieczne – i stwierdzam to zgodnie z własnym sumieniem. Każdy, który sięga po
jakiekolwiek narzędzia do pracy duchowej jak Tarot, runy, czy cokolwiek innego,
powinien poważnie się zastanowić nad tym. Nasza psychika posiada wiele blokad.
Tam gdzie widzę blokadę wewnętrzną, ktoś inny może uznać za płynącą z zewnątrz.
A to nie jest prawda. Karty niczego nie zakazują i nikt nie będzie poprawiał
ich samopoczucia poprzez smalenie nad płomieniem świeczki o zapachu lawendowym
czy jakimś tam innym, rzekomo wymaganym. Odpowiedzialność trzeba znaleźć w
sobie. Karty odzwierciedlają nasz stan umysłu, nic więcej i nic mniej.
Pozwalają pracować nad intuicją, odkryć nowe możliwości, oraz rozwinąć duchowo.
Można je jednak pozbawić tej funkcji. Wystarczy, że nałożymy masę rytuałów.
Tylko na takim obrusie, przy tej świeczce, z takimi kamieniami, cisza i spokój,
stan medytacyjny i tak dalej, i tak dalej. Miło mieć dobrą atmosferę, powiedzmy
magiczną. Czemu nie? A jak czytamy komuś, to i klient poczuje się bardziej w
klimacie. Ale bez przesady. Nie stawajmy się niewolnikami drobiazgów. Nie
pozwalajmy, aby miliard nikomu niepotrzebnych ograniczeń zabierał nam
przyjemność pracy z Tarotem. Pracy bez poczucia jakiejś misyjności, tylko
zwykłej chęci pomocy sobie i innym. Bawmy się poprzez analizowanie wielu rzeczy
wokół nas. Niekoniecznie tylko te poważne.
Poznawajmy po prostu siebie.